Apostolstwo modlitwy

Intencja ogólna na marzec

25/02/16 ks. Paweł Szpyrka SJ
Intencja ogólna na marzec: Aby rodziny przeżywające trudności otrzymywały konieczne wsparcie, a dzieci mogły wzrastać w zdrowym i pogodnym środowisku. RODZINA. DOMOWY KOŚCIÓŁ Rodzina nazywana jest czasami przez nas, ludzi wierzących „Domowym Kościołem”. Dlatego, że jest wspólnotą miłości, w której doświadczamy życia w całej pełni – w radości i smutku – razem. Dlatego, że jest miejscem bezpiecznym, gdzie możemy wzrastać mimo trudności, we wzajemnym wspieraniu się, dzięki życzliwej pomocy innych ludzi. Tutaj także jesteśmy wtajemniczani w Bosko-ludzką rzeczywistość. „Rodzina chrześcijańska jest bowiem pierwszą wspólnotą powołaną do głoszenia Ewangelii osobie ludzkiej, która jest w stanie rozwoju, i doprowadzenia jej, poprzez stopniowe wychowanie i katechezę, do pełnej dojrzałości ludzkiej i chrześcijańskiej” (Familiaris consortio 2). Ewangelia głoszona jest w rodzinie najpierw życiem, a dopiero potem słowem. Wspólne spędzanie czasu, rozmowy, modlitwa, spotkania z dalszymi krewnymi, poznawanie historii rodzinnej, wtajemniczanie w rodzinne tradycje, wspólne czytanie, słuchanie opowieści i anegdot, świętowanie i praca. Wszystko to tworzy specyficzny klimat. Pamięta się najpierw rzeczy najprostsze. Intuicyjnie doświadcza głębi pozazmysłowej, duchowej rzeczywistości. Mały człowiek czuje się częścią żywej wspólnoty. Coraz bardziej tę przynależność sobie uświadamia. Pojawiają się coraz trudniejsze pytania, coraz odważniejsze. Ale pierwsze są dobre wrażenia, drobne znaki, wzruszenia, nastrój… Niedawno natknąłem się na wspomnienia o. Augustyna Jankowskiego († 2005), benedyktyna z Tyńca, biblisty, jednego z tłumaczy Biblii Tysiąclecia, wielkiego popularyzatora tego jak mawiał papież Grzegorz Wielki Listu Boga do człowieka. „Pamiętam religijny i poważny nastrój Świąt Bożego Narodzenia spędzanych już w Polsce, po powrocie mojej rodziny z Syberii – wspomina o. Augustyn. Ojciec wkładał pod obrus siano, a mama dbała o to, żeby na stole nigdy nie zabrakło kutii, ulubionego dania z jej dzieciństwa. W wigilijny wieczór zasiadaliśmy uroczyście do pięknie nakrytego stołu. Jako pierwsza życzenia składała babcia, trzymając w ręku talerzyk z opłatkami. Nie mówiła wiele. W oczach wszystkich zawsze pojawiały się łzy wzruszenia. Być może głęboko przeżywali każde święta i wracali pamięcią do, znanej mi tylko z obrazu Jacka Malczewskiego, wigilii zesłańców, którą przeżywali na Syberii”. Bogdan Jankowski (w zakonie o. Augustyn) urodził się 14 września 1916 r. w miejscowości Złatoust, w głębi Rosji, w rodzinie polskiego inżyniera. Tam został ochrzczony w katolickim kościele świętych Piotra i Pawła. Niewiele pamięta z tego okresu. Jego rodzina od trzech pokoleń żyła na zesłaniu. Mimo to dobrze znał język polski i polską tradycję. Ojciec urodził się w Smoleńsku, mama na terenie dzisiejszej Besarabii. W domu zawsze rozmawiali po polsku. Kiedy miał rok wybuchła rewolucja bolszewicka. Ojciec, Franciszek, wstąpił do V Dywizji Syberyjskiej należącej do korpusu generała Józefa Hallera. Dostał się do niewoli. Rodzina musiała przenieść się do Krasnojarska na Syberii. Gdy miał pięć lat, w listopadzie 1921 r. jego rodzinie udało się przekroczyć granice wolnej Polski. Ten dzień dobrze zapamiętał. „Pełen napięcia i wzruszenia, na stacji kolejowej w Stołpcach, gdzie przebiegała granica Rzeczpospolitej, odśpiewałem: ‘Jeszcze Polska nie zginęła’. Mój muzykalny ojciec stwierdził: ‘Fałszujesz’… Ale ja śpiewałem, jak umiałem”. Rodzina zamieszkała w Toruniu. Żyli skromnie. Wspierani przez życzliwość rodziny i sąsiadów. „Moim aniołem stróżem była matka chrzestna, kuzynka mojej mamy. Była nauczycielką. Ona wciąż mi opowiadała, a ja słuchałem. To ona nauczyła mnie pisać i, obok matki, miała na mnie największy wpływ. Oczywiście, nie mogę nie wspomnieć o roli ojca, jego jednak często nie było w domu. Szybko straciłem brata. Był starszy ode mnie o rok i kilka miesięcy. To było niesłychanie zdolne dziecko. Jako malec wdrapywał się na stołek i na klawiszach pianina wystukiwał: ‘Wlazł kotek na płotek’. Pamiętam fotografię, na której obaj jesteśmy. Po jego twarzy widać, że to mały inteligent, a obok moja – całkiem głupia gęba… Ludzie mówili wówczas, że będę żył, ale mój brat nie, bo jest za mądry, za zdolny. I rzeczywiście wkrótce zmarł. Nie byłem jednak jedynakiem. Ojciec przyjął do naszego domu swoją siostrę, wdowę wraz z synem. Tak więc miałem przez kilka lat brata, i zapewne dlatego nie mam cech jedynaka”. Nie znałem o. Jankowskiego osobiście; mogłem jedynie słuchać jego kazań, wykładów, czytać książki. Jestem przekonany, że swoją niezwykłą wrażliwość na słowo Boga, ale także postawę otwartości wobec człowieka zawdzięcza temu specyficznemu klimatowi Domowego Kościoła, temu pierwszemu głoszeniu Ewangelii w rodzinie, temu wzrostowi w zdrowym i pogodnym środowisku. Mimo trudności. A może właśnie dzięki nim! Przeżywanym wspólnie. „Jak każde dziecko, bardzo przeżywałem Święta Bożego Narodzenia. Pisałem list do Anioła Stróża z prośbą o prezenty i wyglądałem pierwszej gwiazdki jak większość dzieci w tym wieku. Jednak nigdy nie miałem choinki. Ojciec wytłumaczył mi, że choinka to niepotrzebny luksus. Co prawda nie byliśmy biedni, ale trzeba było żyć oszczędnie. przyjąłem to spokojnie, nie czułem się przez to gorszy od innych dzieci”. W kamienicy, w której mieszkali Państwo Jankowscy mieszkał również doktor Wybicki, potomek autora „Mazurka Dąbrowskiego”. Chłopiec często chodził do sąsiadów na pogawędki. Poznał tam między innymi generała Józefa Hallera. Kiedyś wygadał się, że nie mają w domu choinki. „Państwo Wybiccy – wspomina – zdziwili się bardzo. – Jak można spędzić święta bez choinki? – zapytali. – Ano można. Ale choć nie mam choinki, to prezenty i tak dostaję – odpowiedziałem. – a jakie są te prezenty? – zapytał minister Wybicki. – Takie, o jakie poproszę aniołka – odparłem i wytłumaczyłem, że co roku zawieszam na balkonie listę życzeń, które zawsze się spełniają. Tak było i tym razem, lecz doszła jeszcze miła niespodzianka – prezenty znalazłem pod pięknie ozdobioną choinką. Jak się później okazało, „aniołkami” tego roku byli państwo Wybiccy. Szofer doktora Wybickiego, który ważył prawie sto kilogramów, wszedł po drabinie i zabrał mój list adresowany do nieba. To były moje jedyne święta w dzieciństwie z choinką. Może dlatego najmilsze w życiu”. Rodzina. Domowy Kościół.