FORUM HOMILETYCZNE

„Wysokokaloryczne” słowo Boże. Komentarz słuchacza kazań do „Dyrektorium homiletycznego”

22/12/15 Sławomir Zatwardnicki
Przede wszystkim chciałbym docenić fakt, że omawiany dokument jest owocem wysłuchanej prośby wyrażonej przez uczestników synodu biskupów poświęconego słowu Bożemu; wolno zarówno w samej prośbie, jak i w odpowiedzi na nią, dostrzegać rosnącą świadomość głodu i „kaloryczności” dobrego przepowiadania (rychło wczas, chciałoby się pogrymasić, pięćdziesiąt lat po Soborze Watykańskim II!). Z utęsknieniem czekam „efektu Franciszka”, kładącego nacisk na głoszenie Ewangelii i podporządkowanie temu zadaniu-przywilejowi całej działalności Kościoła.
Podobno Karol Irzykowski polecał pisać dwie recenzje tego samego utworu, jedną chwalącą i drugą ganiącą. Ponieważ mam możliwość napisania jednego tylko komentarza do Dyrektorium homiletycznego, rozpiszę go na „dwa głosy”: komplementujący i marudzący. Jest oczywiste, że ta krótka notka „na marginesie” dokumentu nie rości sobie pretensji do wyczerpania tematu, ma również z założenia subiektywny wydźwięk, co podkreślone zostało felietonowym stylem wypowiedzi niżej podpisanego.
Przede wszystkim chciałbym docenić fakt, że omawiany dokument jest owocem wysłuchanej prośby wyrażonej przez uczestników synodu biskupów poświęconego słowu Bożemu; wolno zarówno w samej prośbie, jak i w odpowiedzi na nią, dostrzegać rosnącą świadomość głodu i „kaloryczności” dobrego przepowiadania (rychło wczas, chciałoby się pogrymasić, pięćdziesiąt lat po Soborze Watykańskim II!). Z utęsknieniem czekam „efektu Franciszka”, kładącego nacisk na głoszenie Ewangelii i podporządkowanie temu zadaniu-przywilejowi całej działalności Kościoła. Członkowie kościelnych wspólnot, których „oddolny” zapał głoszenia często bywał studzony „odgórnie”, nie spodziewali się chyba w najśmielszych marzeniach, że kiedykolwiek będą trzymać w rękach coś tak przepełnionego misyjnym wezwaniem jak Evangelii gaudium. Oby proboszczowie wypisali sobie gdzieś na ścianie (serca i kancelarii parafialnej) wielkimi literami następujące słowa, nawet jeśli miałyby one pozostać jedynie „wyrzutem sumienia”, gdy nie zostaną podjęte z takim zapałem, jakiego oczekuje papież: „Marzę o «opcji misyjnej», zdolnej przemienić wszystko, aby zwyczaje, style, rozkład zajęć, język i wszystkie struktury kościelne stały się odpowiednią drogą bardziej dla ewangelizowania współczesnego świata, niż do zachowania stanu rzeczy. Reformę struktur, wymagającą nawrócenia duszpasterskiego, można zrozumieć jedynie w następujący sposób: należy sprawić, by stały się one wszystkie bardziej misyjne, by duszpasterstwo zwyczajne we wszystkich swych formach było bardziej ekspansywne i otwarte, by doprowadziło pracujących w duszpasterstwie do nieustannego przyjmowania postawy «wyjścia» i w ten sposób sprzyjało pozytywnej odpowiedzi ze strony tych wszystkich, którym Jezus ofiaruje swoją przyjaźń” (EG 27).
Dyrektorium homiletyczne zbiera najważniejsze wypowiedzi Kościoła w temacie homilii, dzięki czemu odbiorcy otrzymują w jednej książeczce to, co w rozproszeniu być może było im mniej lub bardziej znane, ale teraz podane zostało w formie dosyć przystępnej syntezy, po którą będą mogli w każdej chwili sięgnąć. Oczywiście, to narzędzie do pracy ze słowem Bożym jest obarczone pewną dwuznacznością właściwą każdemu narzędziu: może być wykorzystane elegancko lub topornie; kto ma jakieś z Ducha Bożego i swojego pojęcie o głoszeniu, ten rozwinie swój „warsztat”, kto nie znajduje w sobie radości głoszenia – tego zbiór wskazań jedynie obciąży. Gdybym chciał pozrzędzić, zauważyłbym, że samo powstanie takiego dokumentu ujawnia pośrednio bezradność kaznodziejów, którzy wydają się w takim razie nie mieć pojęcia, jak się zabrać do przepowiadania – do tego stopnia, że potrzebują „ściągi” do pełnienia swojej posługi. W głowie z trudem mi się to mieści, ale też głowa moja mała, wystarczy przyglądnąć się, jak to radził św. Maksymilian, jej rozmiarom mieszczącym się w kapeluszu. Wystarczy miejsca na dwa pytania: Co oni robili przez lat sześć w seminarium? Jak wygląda ich kontakt ze słowem Bożym przez sześć dni, że siódmego nie wiedzą, co mówić? Przypomniał mi się wywiad, który dawno temu przeprowadziłem dla „Biblioteki Kaznodziejskiej”; zapytany o rady, które mogłyby pomóc kaznodziejom, odpowiedział wtedy o. Piotr Kurkiewicz, dyrektor „Szkoły Życia Chrześcijańskiego i Ewangelizacji Świętej Maryi Matki Kościoła”: „Szukać Jezusa, aż się Go spotka; bez tego nie można być posłanym. Potem spotykać Go codziennie, żyć z Nim w bliskości. Wtedy ma się trochę łaski oraz dużo ciepłego, świeżego materiału, aby móc świadczyć i opowiadać o Bogu, który żyje i działa, i kocha. Wtedy zna się Boga osobiście, a nie ze studiów, książek czy nawet z Biblii, a znajomość teologii wyuczonej potrzebna staje się prawie że tylko po to, by się w czymś tam nie wykopyrtnąć. Znając żywego, osobistego Boga i Jezusa, a także świętych i aniołów, lepiej, głębiej i bardziej życiowo rozumie się Kościół, Biblię i samo życie. I wtedy można głosić prawie że bez przygotowania. Pan pomoże”.
Dodałbym od siebie jeszcze i to: konieczność włączenia się duszpasterzy w życie którejś ze wspólnot kościelnych; chodzi nie o bierne uczestnictwo czy tym bardziej nie o obecność „hierarchicznego kontrolera” w spotkaniu wspólnoty, ale o bycie jej aktywnym członkiem. Jestem przekonany, że dopiero w gronie braci i sióstr można się – w Duchu Świętym, który jest dany całemu Ciału i który namaszcza cały lud (por. niedawno opublikowany dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej pt. „Sensus fidei” w życiu Kościoła) – nauczyć praktyki rozważania słowa Bożego, do której zachęcają autorzy dokumentu (preferują oni lectio divina, ale oczywiście nie jest to jedyna forma). A przy okazji pasterz nabywa wtedy zapachu owiec, mówiąc obrazem papieża Franciszka. Dyrektorium zachęca do tego, by homilia odpowiadała potrzebom wspólnoty i z niej czerpała natchnienie; niestety po odwołaniu się do pięknych słów Franciszka mówiących o tym, że kaznodzieja ma kontemplować nie tylko Słowo, ale i lud (por. EG 154), głębokie wezwanie zostaje „spłaszczone” do upatrywania pomocy w przygotowaniu do homilii w przyglądnięciu się temu, co dzieje się w parafii i szerszej społeczności. Nie wiem jak inne owce, ale ja wyczuwam w tym zapach „pobożnej interesowności” zamiast pasterskiego zainteresowania.
Uznaję za niezwykle ważne podkreślenie w dokumencie sakramentalności słowa Bożego. W nawiązaniu do Verbum Domini zarysowano analogię: obecność Chrystusa pod konsekrowanymi postaciami chleba i wina – obecność Chrystusa, gdy głosi się zgromadzeniu słowo Boże; mój Boże, jeśli tylko homilia jest słowem Bożym (aktualnie, a nie tylko potencjalnie)! Jak w czasie komunii rozdawane są wiernym ciało i krew Pana, tak w homilii słowo Boga zostaje „rozdane” dla pokrzepienia ludu Bożego. W czasie Mszy św. koniecznie trzeba brać wszystko, co zostało darowane – skoro „zastawiony dla nas stół eucharystyczny jest równocześnie stołem Słowa Bożego i Ciała Pana” (KKK 1346). To nie „szwedzki stół”, z którego bierze się to, na co ma się ochotę („wierni niewierni”, którzy nie przystępują do komunii) lub daje się to, co ma się ochotę dawać (przewodniczący liturgii, który rezygnuje z głoszenia słowa). „Poprzez słuchanie słowa Bożego rodzi się i wzmacnia wiara (por. Rz 10, 17); w Eucharystii Słowo, które stało się Ciałem, daje się nam jako pokarm duchowy – pisał Benedykt XVI w Sacramentum caritatis – Dlatego należy stale mieć na uwadze, że słowo Boże, czytane w Kościele i głoszone w liturgii, prowadzi do Eucharystii jako do swego właściwego celu”. I odwrotnie, bez wiary zrodzonej w odpowiedzi na wysłuchane słowo Boże, sakrament Eucharystii nie wydaje owoców w życiu wierzącego, który jest niewłaściwie dysponowany do jego przyjęcia; to nie „biała magia”, która bez wiary może być skuteczna.
Słusznie w dokumencie położono akcent zarówno na księgi natchnione, jak i na teksty liturgiczne, które powinny kształtować całe życie głoszącego. Niech przynajmniej homiliści pamiętają o tym, o czym zapominają teologowie (wiem, co piszę): że źródłem, z którego należy czerpać są i teksty biblijne, i modlitwy używane w celebracji liturgicznej – właśnie one niosą hermeneutykę przydatną do interpretacji czytań biblijnych (b. ważna wskazówka!). Homilia ma nie tylko służyć ludowi, ale również sławić Boga – głoszenie Ojców Kościoła jest tego najlepszym przykładem. Marzą mi się homilie, które będą rozwiniętymi i komentowanymi eulogiami, wzorowanymi na tych, które znamy z ksiąg natchnionych, jak choćby z mojego ulubionego Listu do Efezjan (por. 1,3-14). Chciałbym dać się unieść „fali uniesienia” w Duchu Świętym, a jest to możliwe o tyle, o ile duch głoszącego wcześniej da się ponieść tej samej fali. I o ile homilia jest proklamacją tej wiary, którą zgromadzeni „posiadają”, a nie musi dopiero tę wiarę rodzić.
Przy okazji rozważania związku homilii z Pismem przypomniano również zasady katolickiej interpretacji Biblii, jako że znajduje ona szczególny wyraz w homilii liturgicznej; o odpowiednią Bosko-ludzkiemu wymiarowi Pisma hermeneutykę toczył batalię Benedykt XVI, głównie z tego powodu, że po Soborze Watykańskim II zaczęły dominować metody naukowe kosztem tzw. zasad teologicznych. Zainteresowanych tematem – czyli wszystkich czytelników BK (śmiech) odsyłam do książki Hermeneutyka wiary w nauczaniu papieża Benedykta XVI, której autor dokonał syntezy poglądów papieża-seniora w temacie interpretacji Biblii; mimo że wydano tej pozycji „całych sto kilkadziesiąt” egzemplarzy, jest jeszcze dostępna na rynku. Na szczęście, jak zauważył ks. Grzegorz Rafiński, „w kaznodziejstwie używa się intuicyjnie metody interpretacji duchowej Pisma Świętego, której nikt nie uczy w seminariach, a metody analizy krytycznej, której naucza się w seminariach potem się prawie nie stosuje”; z kolei dostępne komentarze biblijne, po których sięgnięcie odczuwać mogą pokusę kaznodzieje, są „naukawe” w stopniu proporcjonalnym do „niskokaloryczności” duchowej. A właśnie o wrażliwość na duchowy sens Pisma słusznie upomina się omawiany dokument.
Z homilią jak ze zdrowiem – jak nie da się podać definicji zdrowia, które nie polega jedynie na braku choroby, tak łatwiej niż tym, czym powinna być, jest mówić, czym homilia nie jest (nie jest nauką moralną czy doktrynalną, kazaniem na abstrakcyjny temat, ćwiczeniem z egzegezy biblijnej, nauką katechetyczną, nie jest nawet osobistym świadectwem, bo ma odzwierciedlać wiarę całego Kościoła; choć wszystkie te elementy może w pewnym stopniu zawierać, nie mogą one zastąpić homilii). Przypomniano słowa papieża Franciszka – choć ich nie rozwinięto, a szkoda! – mówiące o komunikacji między sercami, jaka zachodzi w homilii i powinna mieć charakter niemal sakramentalny (por. EG 142 oraz Rz 10,17). Wydaje mi się, że do tej „komunikacji między sercami” należałoby dążyć, a jest ona możliwa oczywiście jedynie w Duchu Świętym i przy założeniu, że obie strony – głoszący i słuchający – mają doświadczenie Boga. A czy mają? Oto jest pytanie, które kieruje nas do tematu nieporuszonego w dokumencie: homilia nie może być jedynym kontaktem słuchacza ze słowem Bożym, powinna ona być uroczystą proklamacją sprawowaną w zgromadzeniu tych, którzy pierwsze przepowiadania i swoje świadome nawrócenie mają już „za sobą”.
Zdarza mi się słuchać opinii, że na mocy święceń każdy głoszący posiadł charyzmat nauczania (no „ma go i już”!), tak że nie trzeba pomocy niewyświęconych głosicieli. „A co jeśli tego obdarowania nie słychać w głoszeniu?” – zapyta jakiś świecki Gałkiewicz, i usłyszy odpowiedź: „Jak nie słychać, jeśli tłumaczyłem, że słychać”. A tak poważnie, bez tej gombrowiczowskiej gęby: ucieszyłem się zdaniem – nawet jeśli jest krótkie i rzucone jedynie „mimochodem”, w kontraście do stwierdzenia, że homilię powierza się jedynie wyświęconym – przypominającym, że „odpowiednio wyszkoleni liderzy świeccy również mogą wygłaszać wartościowe pouczenia czy poruszające zachęty i należy stwarzać okazje do takich wystąpień przy innych okazjach”. W tym miejscu jako żywo zainteresowany głoszeniem Ewangelii pragnę „wtrącić swoje trzy grosze z uwzględnieniem stopy inflacji, powiedzmy od razu trzy złote” (© Maciej Rybiński). Otóż jeśli „Kościół jest zarazem »maryjny« i apostolsko-Piotrowy” (Jan Paweł II, Mulieris dignitatem), to należy dbać o równowagę pomiędzy darem urzędu a darami udzielanymi „pozaurzędowo”. Uważam, że w dziedzinie przepowiadania niemal nie wykorzystuje się potencjału płynącego z charyzmatu nauczania, jakim wielu świeckich wydaje się być (chyba nie tylko samym sobie) obdarzonymi. Jest to grzech zaniedbania, za który przyjdzie odpowiedzieć przed Panem, którego Słowo w ten sposób pozostaje skrępowane (por. 2Tm 2,9)!
Jednym z najtrudniejszych zagadnień poruszonych w Dyrektorium jest sprawa przejścia od liturgii słowa do celebracji eucharystycznej. Wiadomo, że duchowy sens Pisma odkrywa się właśnie z perspektywy misterium paschalnego (całe Pismo prowadzi przecież do Chrystusa), z kolei słowo Boże wzbudza wiarę w dziejące się „tu i teraz” wydarzenie. Jak jednak przekazywać i wprowadzać w doświadczenie tajemnicy Paschy, która dokonuje się w czasie Mszy, tak żeby nie sprowadzić całej historii zbawienia do tego momentu, który dla „praktykujących niewierzących” nie ma żywego znaczenia? I jak nie popaść w moralizowanie, które musi się pojawić, gdy głoszący będzie próbował wskazać, w jaki sposób tajemnica paschalna kształ-tuje życie słuchaczy i uzdalnia ich do postępowania według wiary, jeśli brakuje doświadczenia „osobistej Paschy”? Pytam niebezpodstawnie, bowiem słyszę tu i ówdzie, jak kaznodzieja, który bezpośrednio po czytaniach mówiących o życiu i cudownej działalności Chrystusa ani przez moment nie zastanawiając się nad brakiem doświadczenia mocy Bożej w życiu swoim i słuchaczy, od razu ucieka się do stwierdzenia, że przecież największy cud dokonuje się na ołtarzu. Prawda, a jednak coś „zgrzyta”. Miałbym ochotę takiego głoszącego zapytać: cóż jest łatwiej powiedzieć: słowa uzdrowienia albo uwolnienia od złego ducha, czy też słowa konsekracji? Jeśli większy cud się dokonuje, to skąd brak wiary w mniejsze?
Za szalenie ważne a pozostające wciąż do odkrycia uważam słowa Ojca Świętego, do których odwołano się w Dyrektorium, zapraszające do uchwycenia różnicy między „przykładem” a „obrazem” w homilii, i nawołujące do stosowania właśnie obrazów: „Jedną z rzeczy najważniejszych jest nauczenie się posługiwania w przepowiadaniu obrazami, czyli przemawiania obrazami. Czasem używa się przykładów, aby uczynić bardziej zrozumiałym coś, co chce się wyjaśnić, ale te przykłady często odnoszą się tylko do rozumowania; natomiast obrazy pomagają w docenieniu i przyjęciu przesłania, które chcemy przekazać” (EG 157). Zwłaszcza uszy współczesnych wydają się być nastawione właśnie na odbiór obrazów.
Jedną z zasad dyskusji sformułowanych przez wspomnianego na początku Irzykowskiego miała być ta: „Uderzaj w mocne strony przeciwnika – nie w słabe”. Jeśli w swoim komentarzu uderzyłem w słabe strony kaznodziejów – to przecież mogłem to uczynić właśnie dlatego, że nie jestem ich przeciwnikiem.
 
 
 
Dzięki niej „Bibliotekę Kaznodziejską” będziesz otrzymywał regularnie, w specjalnej cenie i z bezpłatną wysyłką! Sprawdź, jakie dodatkowe korzyści przygotowaliśmy dla Prenumeratorów.