W TYCH MIESIĄCACH
Nie jesteśmy panami Słowa
01/03/25
Z salwatorianinem ks. Krzysztofem Wonsem, dyrektorem Centrum
Formacji Duchowej w Krakowie, propagatorem lectio divina, rozmawia
ks. Jarosław Czyżewski, redaktor naczelny
JC: Moja babcia często mówiła o kazaniach, które słyszała w swojej
parafii: „Jaki dziś był piękny przykład”. Miała na myśli historie
z życia. Czy dobre kazanie, to kazanie z przykładami?
KW: Odpowiedzią jest sam Jezus, który często przepowiadał przykładami. Dostosowywał
swój przekaz do grupy osób, do której mówił. Czytałem interesującą publikację, w której autor podjął próbę odtworzenia życia ukrytego Jezusa w Nazarecie na podstawie przykładów, których On używał, a zaczerpniętych z codziennego życia w Nazarecie, jak chociażby zgubiona drachma, znaleziona owca, zasiew ziarna, zarzucanie sieci, budowa winnicy itp. Te przykłady są pomostem, przez który mogę przejść, by spotkać się z Jezusem, bo ostatecznie chodzi o to,
by doprowadzić człowieka do spotkania z Żywym Słowem.
Pamiętam, że w początkach mojego głoszenia skupiałem się na tym, by przykład był ciekawy i odpowiednio nastrajał ludzi. W pewnym momencie uznałem, że nie mogę się zatrzymać na samej atrakcyjności przykładu. Zacząłem częściej przytaczać przykłady z Biblii, gdyż one niosą ze sobą moc przekazu i siłę. Nie zapomnę jak odnosiłem się do historii króla Dawida, gdy mówiłem o wierności małżeńskiej, o czystości, o życiu w prawdzie, by nie wchodzić w życie fałszywe, zakłamane, podwójne. Pamiętam, jaka cisza panowała w kościele, kiedy tę historię
przytaczałem. Zatem historia Dawida – sama w sobie ciekawa – nie jest zwykłym słowem, ale zawiera w sobie słowo Boże, a ono ma moc, ono daje życie.
JC: Mam wrażenie, że są dwa sposoby głoszenia Słowa: jeden
rozumiany jako podniosłe przemawianie, gdy ksiądz jest jak tuba,
przez którą Bóg przemawia. Drugi z kolei jest bardziej relacyjny,
jakby kaznodzieja rozmawiał ze słuchaczami.
KW: Musimy z całym szacunkiem podejść do kontekstu czasów, w których kiedyś
byliśmy wychowywani do głoszenia Słowa. Rzeczywiście byliśmy jako księża dawniej uczeni przemawiania, któremu często miał towarzyszyć uroczysty ton i podniosłe słowa. Sprawiało to jednak wrażenie, że stoimy nad słuchaczami homilii. Proszę chociażby zwrócić uwagę, że najstarsi księża, przez wiele lat swojego kapłaństwa, chociaż minęło już kilkadziesiąt lat, przepowiadali z wysokiej kazalnicy, mając słuchaczy „u swoich stóp”. Pamiętam, że w pierwszych latach kapłaństwa, gdy prowadziłem rekolekcje i misje to zdarzało mi się, choć bardzo rzadko, że musiałem mówić z takiej ambony, głosząc „z góry”. Dzisiaj, mówiąc szczerze, czułbym się z tym bardzo źle. Nawet kiedy udzielam Komunii św., gdy wierni podchodzą procesyjnie, nie lubię rozdzielać Eucharystii ze stopnia, tylko zawsze chętnie schodzę z niego, by być na tym samym poziomie, na którym stoją przyjmujący Komunię.
JC: I podobnie jest w czasie głoszenia Słowa? Trzeba zejść niżej?
KW: Tak. Jednocześnie nie mogę zapomnieć, że jestem głosicielem Słowa i mam być prorokiem, to znaczy, że Bóg posługuje się moim głosem, aby poprzez moje życie, poprzez doświadczenie wiary, które we mnie kształtuje, poprzez moje powołanie, mógł przekazać On – powtarzam On – Słowo tym, którzy mnie słuchają. Mam zawsze pamiętać, że w centrum przepowiadania Słowa ma być samo słowo Boga, a nie ludzkie.
Kiedyś mocno zwracałem uwagę na formę głoszenia. I do dzisiaj słusznie jest dbać o piękno przekazu. Jest to ważne i jest pomocne. Jednak mocy zbawczej nie ma mój styl, mój sposób przepowiadania, ani to, co mi się wydaje, że będzie pomocą dla wiernych. Moc zbawczą kryje w sobie tylko Słowo Boga. I oczywiście – wracam do tego, co powiedziałem – ważne jest, abym słowo Boże przekazywał tak, aby druga osoba mogła spotkać się ze Słowem żywym, czyli osobowym. Musimy zawsze pamiętać, że nie jesteśmy religią księgi, ale religią
Słowa żywego, osobowego, Słowa Wcielonego i to Słowo mamy przekazywać tak, by doprowadzać odbiorców homilii do osobistej relacji z Jezusem
JC: Bardziej słuchamy tego, z kim mamy bliższą relację?
KW: Tak. Nasi wierni często nie będą w stanie przyjąć prawd wiary, jeśli sami nie spotkali Tego, który przyniósł to Słowo życia. Najpierw muszę poprowadzić moich wiernych do spotkania z żywym Jezusem Chrystusem, pokazać, że to On głosi Słowo, że to Ojciec z Synem i Duchem Świętym to Słowo nam przynoszą.
Jeśli tego zabraknie, istnieje niebezpieczeństwo, że wpadniemy w dwie pułapki: intelektualizm i moralizatorstwo. Pułapka intelektualizmu polega na przekonaniu, że jeśli wszystko wyjaśnimy, powiemy jak ma być, jak należy żyć, to ludzie od razu to zrozumieją i tak będą żyć.
JC: Czyli „wiedza jest cnotą” Sokratesa?
KW: Tak. A przecież to nie jest tak, że jeśli zrozumiem zasady, to automatycznie będę nimi żył. Henri de Lubac powtarzał, że metanoia rozpoczyna się od cardia. Czyli najpierw jest doświadczenie serca, które zostało dotknięte przez Jezusa, co prowadzi do przemiany myślenia, czyli do metanoi. A więc w głoszeniu Słowa należy dotrzeć do serca słuchaczy. Nie wystarczy dobrze wytłumaczyć, nawet elokwentnie i prosto; to jeszcze nie działa. Dopiero dzięki spotkaniu z Osobą Jezusa, która mnie zachwyca sobą, która mnie za sobą pociągnęła, zaczyna się rzeczywiście słuchanie i pragnienie nawrócenia.
JC: A moralizatorstwo?
KW: Kiedy rozmawiam z klerykami, mówię im zawsze, żeby nigdy nie rozpoczynali od przypominania przykazań, norm życia, zasad moralnych. Z całym naciskiem podkreślam, że to są święte rzeczy, ale jeśli rozpoczniemy od tego, to może się okazać, że nasze głoszenie stanie się moralizowaniem. I jest to błąd pedagogiczny. Jeśli ja na tym zakończę, to wtedy nie raz kończy się słuchanie słuchacza. Jeśli dojdzie do tego ton pouczania albo połajania (nie daj Boże), to nie ma spotkania ze słuchaczem, ludzie odchodzą. Trzeba pamiętać, że oni przyszli
do kościoła, że bardziej lub mniej będą słuchali Słowa. Pierwsze, co mam uczynić, i jeszcze raz to będę powtarzał, to doprowadzić słuchacza do doświadczenia spotkania z Żywym Słowem.
JC: Jednak pośrodku tego wydarzenia jesteśmy my sami. Od sposobu
naszego przekazu wiele zależy.
KW: To, co Ksiądz zauważył na początku, jest słuszne i ważne, mianowicie ja nie mam być tubą, która przekazuje głos Boga. Ja, jako kaznodzieja, mam zawsze stawać przed wiernymi i jako głosiciel, i jako świadek wiary i miłości, to znaczy jako ten, który wierzy w to, co głosi oraz kocha Tego, którego głosi. W marcu 1999 roku watykańska Kongregacja ds. Duchowieństwa opublikowała dokument „Kapłan głosiciel Słowa, szafarz sakramentów i przewodnik wspólnoty w drodze do trzeciego tysiąclecia chrześcijaństwa”. Czytamy w nim bardzo ważne przypomnienie, które każdy przepowiadający powinien nosić w sercu: Przepowiadanie jest posługą wynikającą z sakramentu święceń, która pełniona jest mocą władzy Chrystusa. „Jednakże moc Ducha Świętego nie gwarantuje w ten sam sposób skuteczności wszystkich aktów szafarzy. W sprawowaniu sakramentów gwarancja ta zostaje zapewniona tak, iż nawet grzech szafarza nie może udaremnić owocu łaski.
Natomiast w wielu innych aktach znamię ludzkiej osobowości kapłana nabiera niemałego znaczenia. Znamię to może być bardzo pożyteczne, ale i niekiedy szkodliwe dla owocności apostolatu Kościoła”. Wiemy, że ludzie się odwracają, jeśli istnieje taki dysonans, gdy wierni znają mnie z parafii, z mojego życia i widzą, że nijak się to ma do tego, co ja głoszę. To jest często powód, dla którego ludzie się odwracają się od Kościoła, bo są zgorszeni. Nie tyle buntują się przeciw Słowu, ale przeciw takiemu podwojeniu standardowi, gdy życie księdza sprzeciwia się temu, co głosi.
Przypomnę tutaj bardzo myślę ważne słowa, które św. Jan Paweł II napisał w Pastores dabo vobis w punkcie 26: „Kapłan powinien być pierwszym «wierzącym» w Słowo, w pełni świadomym, że słowa jego posługi nie są «jego», lecz należą do Tego, który go posłał. Nie jest on panem Słowa: jest jego sługą. Nie jest jedynym posiadaczem tego Słowa: jest dłużnikiem Ludu Bożego”. To bardzo piękne. My nie robimy łaski ludziom, że im głosimy Słowo i nie mamy się kreować na jakichś panów Słowa, którzy wszystko wiedzą i łaskawie tłumaczą
słowo Boże.
JC: Taka pokusa może wynikać z faktu, że studiowaliśmy teologię.
KW: Naturalnie. Mieliśmy szczęście studiować, Kościół zaufał nam i dał możliwość
kształcenia, bliższego poznawania Słowa. Jednak to, co teraz przekazujemy, to oddanie ludowi tego, co należy im się ze sprawiedliwości. Wierni nie mieli możliwości takiego przygotowania jak my. Chcę z całą mocą powiedzieć, że mam być pierwszym wierzącym w moc Słowa, mam być Jego sługą i nigdy nie mam stawiać siebie na pierwszym miejscu. Powtarzam sobie, że ludzie czytają między wierszami, wychwytują, czy ja żyję tym, co głoszę.
JC: Na ile homilista może się dzielić wydarzeniami ze swojego życia
i swoją drogą wiary?
KW: Wierni wyczują, czy ja osobiście spotkałem Tego, którego głoszę, czy to, co
głoszę im, wydarzyło się także i w moim życiu. Pośrednio zatem dzielimy się swoją wiarą. W tym sensie nie muszę wprost odwoływać się do siebie, choć czasami, jeśli to jest w dużej harmonii z tym, co głoszę, to takie odwołanie się do siebie może być pomocne dla słuchających. Nieraz odwołuję się do tego, co w moim życiu jest trudem, z czym się zmagam. Uważam, że taki kaznodzieja staje się bardzo bliski wiernym. Natomiast musimy to wszystko, jeszcze raz powtarzam, wyważyć. Nie mam prezentować siebie, ale Jezusa Chrystusa. Uważam, że ludzie są dzisiaj zmęczeni słuchaniem tylko „o Bogu”, jaki On jest. Chcą czegoś więcej, chcą Go osobiście spotkać i poznać, chcą Go doświadczyć i dlatego nasze przepowiadanie, tak jak to Dzieje Apostolskie przekazują, ma być zawsze w imię Jezusa Chrystusa, co oznacza mocą Osoby Jezusa Chrystusa.
JC: I nie ma żadnego innego imienia pod niebem, danego ludziom,
przez które moglibyśmy być zbawieni.
KW: Powtarzam sobie i braciom księżom: Ambona to nie moje prywatne pole, nie
mam prawa, by głosić prywatne ekskursy, własne przekonania, bo jeśli ludzie mnie
słuchają, to nie dlatego, że na ambonie jest ks. Kowalski, a dlatego, że wierzą, że ten
ksiądz Kowalski jest duchownym. Termin „duchowny” to nie jest tytuł honorowy, on
oznacza, że ludzie ufają, że mam w sobie doświadczenie duchowe, że mam w sobie
doświadczenie życia w Duchu, że znam sens duchowy tego, czego oni o własnych
siłach, zdolnościach, wierze nie potrafią przeczytać. Musimy zawsze pamiętać,
byśmy nie zamieniali się w takich głosicieli, u których „Kowalski” jest przed „ksiądz”.
JC: Nasi wierni to wyczują?
KW: Tak. Niestety czasem zdarza się, że ksiądz wychodzi na ambonę i głosi swoje
prywatne przekonania. Dzieliły się tym ze mną – ze łzami w oczach – osoby, które
były wtedy w kościele. Wychodziły z kościoła przygnębione, część słuchających
klaskała oczywiście, bo dzisiaj jest ta moda, by zachwycać, by zdumiewać, by być
nowoczesnym, by być innym, a zwłaszcza, by schlebiać ludziom. Ale ci, którzy
naprawdę są wierni Bogu i słuchają Boga wychodzili z płaczem z kościoła.
Proszę posłuchać, co powiedział Benedykt XVI w 2010 roku w homilii do
członków Międzynarodowej Komisji Teologicznej: „Przemawianie po to, by
zdobyć poklask, przemawianie z ukierunkowaniem na to, co ludzie chcieliby
usłyszeć, przemawianie w posłuszeństwie dyktatury opinii publicznej jest pewnym
rodzajem prostytucji słowa i duszy”.
JC: Mamy od lat do czynienia ze zjawiskiem „churching”, gdy wybieramy
sobie kościół, w którym odpowiada mi sposób sprawowania
liturgii, śpiew itp. Jest jednak i zjawisko, polegające na szukaniu
„pasującego” mi księdza. Z jednej strony może to wynikać ze skupiania
księży na sobie. Z drugiej jednak strony może to być wyrazem
głębokich pragnień, gdy ktoś w swojej parafii nie odnajduje takich
duchowych elementów, które karmią jego duszę.
KW: W Centrum Formacji Duchowej jesteśmy świadkami, jak ludzie tęsknią
za słowem Boga. Proszę mi wierzyć, że ci, którzy do nas przyjeżdżają, a dzisiaj
w zdecydowanej większości są to świeccy, mają w sobie wielką tęsknotę, pragnienie słowa Bożego, wielu ludzi nosi w sobie ogromną zażyłość ze Słowem.
Jeśli te osoby, zwłaszcza te, które mają większe pragnienia, które pragną pogłębionego
spotkania ze Słowem, nie znajdują tego w swojej parafii, to będą szukali gdzie indziej. Nie dlatego, że lubią bardziej ks. Nowaka niż ks. Kowalskiego, tylko dlatego, że w homiliach tego drugiego nie znajdują pokarmu duchowego dla siebie. Jeśli w jakiejś parafii od trzydziestu lat przepowiada tylko jeden ksiądz, to musi mieć świadomość, jakie zadanie przed nim stoi, by jego przepowiadanie było zawsze świeże i nowe. Stare są tylko nasze mechanizmy, nasze slogany, nasze litery, ale słowo Boga jest zawsze nowe.
Jeśli ktoś nie ma w sobie wrażliwości takiego przepowiadania, ale głosi schematycznie,
powtarzając ciągle to samo, a już (nie daj Boże) głosi nie słowo Boże, ale mówi o sporach społecznych i politycznych, to jest to prawdziwy dramat. Ludzie mówią, że nie po to przyszli do kościoła. Przyszli wysłuchać słowa Bożego. Nie chodzi jednak o to, by z Kościoła czynić sklep, idąc do tego czy innego kościoła, jak do tego czy innego supermarketu. Musimy uważać na konsumpcjonizm religijny, roszczeniowość czy grymaszenie. Temu trzeba powiedzieć stop.
Natomiast w sytuacjach, w których ktoś naprawdę szuka pokarmu dla siebie, głębi głoszenia słowa Bożego i pięknie sprawowanej liturgii, naturalne jest, że idzie gdzie indziej, jeśli nie znajduje tego w swojej parafii. Podsumowując: kryterium właściwego rozeznania takiej sytuacji jest zatem intencja, z jaką wierny szuka danego księdza oraz owocność takiego działania – na ile to faktycznie pomaga mi wzrastać w wierze.
JC: Ważne są także i intencje samego księdza.
KW: Tak. Wszystko zależy od tego, do kogo my prowadzimy wiernych, na kim
skupiamy ich uwagę. Jeśli w duszpasterstwie chcę być w centrum, to się nie mogę
dziwić temu, że inni zaczną mnie traktować, jako kogoś, kto jest centralną postacią.
To się weryfikuje w sytuacji, kiedy ksiądz odchodzi z parafii i jednocześnie znikają
tłumy, które były do tej pory w tym kościele. Więc musimy zwrócić uwagę, do kogo
my prowadzimy – do siebie czy do Jezusa. Jeśli ksiądz prowadzi do Jezusa, bo jego
homilie są żywe, jeśli potrafi dotrzeć do wiernych, potrafi być i czuły i dobry oraz
wymagający, to tylko trzeba się cieszyć. Kiedy ten ksiądz odejdzie z parafii, mogą
odejść i ci, którzy będą chcieli kontynuować tę drogę, którą ksiądz zapoczątkował.
JC: Proszę Ojca, jak przygotować się do głoszenia Słowa?
KW: Najpierw ja sam muszę pobyć z tekstem słowa Bożego, nie na pół godziny
czy godzinę przed mszą, nawet nie dzień przed. Nie chodzi jednak o to, że mam
długo przygotowywać homilię. Mam po prostu ze Słowem pobyć, by ono we mnie
pracowało. Jeśli ja z nim pochodzę, to zaczynam zauważać, że ono samo staje się
życiem, że ono się we mnie otwiera, jak kwiat.
JC: Dochodzimy zatem do lectio divina.
KW: Tak, ważne jest metodyczne podejście w przygotowaniu do głoszenia słowa
Bożego. Takim sposobem jest droga lectio divina. Nie mówię nic nowego. Kościół, jak długo istnieje, zawsze taką drogą wędrował. Na początku jest lectio. Najpierw trzeba zatem pytać, co mówi tekst święty sam w sobie, co mówi Bóg. „Jeśli nie będę pytał, co mówi tekst sam w sobie – pisze Benedykt XVI w adhortacji o słowie Bożym Verbum Domini – to istnieje ryzyko, że moje czytanie tekstu będzie tylko pretekstem, by nigdy nie wyjść poza własne myśli”. To jest bardzo ważne – mam najpierw usłyszeć, co mówi Bóg, a potem dopiero jest drugi krok: meditatio, czyli, co Bóg mówi do mnie, jakie są moje myśli, moje odczucia, moje wyobrażenia, a nie, co chciałbym powiedzieć ludziom, by ich zainteresować i zaciekawić. Trzeba się strzec, by nie czytać słowa na wynos. Głosiciel musi medytować Słowo, nasycić się nim, przetrawić w sobie. Istnieje proste, logiczne założenie: jakie lectio i meditatio takie predicatio. Jeśli usłyszę, co Bóg mówi w tekście i co mówi do mnie w osobistym spotkaniu z tym Słowem, to będę w stanie głosić, co Bóg mówi do wiernych i o nich.
JC: Czasem jednak po prostu nie mamy możliwości, by to wszystko
zrobić. Nieraz jesteśmy zaskoczeni koniecznością głoszenia albo
zbyt zmęczeni, by się przygotować odpowiednio. Co wtedy zrobić?
KW: To jest jedno z ważniejszych pytań. Jasne, że wiele razy takie sytuacje mogą się pojawić. Odpowiedź jest jedna: będziemy zawsze przygotowani, jeśli będziemy codzienne czytali i medytowali Słowo, tzn., jeśli będziemy w zażyłości ze Słowem.
Przyjacielem naszego Domu Słowa jest włoski kameduła o. Innocenzo Gargano: mistrz lectio divina, jedna z najpiękniejszych postaci, gdy chodzi o przekaz lectio divina dzisiaj. Kiedyś, gdy miał wygłosić homilię, przyszedłem do niego ustalić czytania, sprawdzić czy nie ma różnic w polskiej i włoskiej wersji lekcjonarza, on mi wtedy powiedział: „Wiesz, Krzysztof, ja się już do homilii nie przygotowuję”. I powiedział to z takim rozbrajającym z uśmiechem w oczach. Wiedziałem, co to oznaczało w jego wypadku. Wiem, że codziennie, od dziecka (!) przebywa ze Słowem, studiuje, zgłębia. Jeśli ksiądz codziennie wieczorem przeczyta Słowo przeznaczone na kolejny dzień, a rano dzień zacznie od medytacji, to po pewnym czasie, proszę mi wierzyć, ja to zauważyłem u siebie, zaczyna doświadczać, że to Słowo go niesie.
I nawet wtedy, gdy trzeba niespodziewanie pójść do głoszenia Słowa i ma się poczucie, że nasze słowa są nieuczesane, to głoszenie Słowa będzie żywe. Jednak z pustego i Salomon nie naleje. Mówię księżom: módlcie się codziennie słowem Bożym, czytajcie, a jestem spokojny o wasze głoszenie Słowa. Natomiast jeśli nie modlę się Słowem, nie czytam go, nie zgłębiam, to muszę być niespokojny, nie tylko o tych ludzi, którym będę głosił, ale i o samego siebie.
Na koniec chciałbym zaapelować i prosić moich braci – księży, byśmy nie głosili Słowa „z pożyczoną głową”. Jeśli sam nie będę w relacji ze słowem Bożym, jeśli nie będę osobiście z tym Słowem obcował, to korzystając z obcych tekstów homilii, ludzie wyczują, że to nie jest moje. Natomiast, jeśli wykonam to, o czym mówiłem wyżej, wówczas jak najbardziej mogę inspirować się innymi materiałami.
Dzięki niej „Bibliotekę Kaznodziejską” będziesz otrzymywał regularnie, w specjalnej cenie i z bezpłatną wysyłką! Sprawdź, jakie dodatkowe korzyści przygotowaliśmy dla Prenumeratorów.